Zapis video wykładu "Konsekwencje gospodarcze oraz energetyczne obecności Polski w strukturach Unii Europejskiej".
https://www.youtube.com/watch?v=tkWnDsJRUGA
Zapis video wykładu "Konsekwencje gospodarcze oraz energetyczne obecności Polski w strukturach Unii Europejskiej".
https://www.youtube.com/watch?v=tkWnDsJRUGA
0
liczba ocen: 0
Angela Merkel podczas expose wygłoszonego w parlamencie, inaugurującego jej trzecią kadencję na stanowisku kanclerza podkreśliła, iż remedium na wszystkie bolączki Niemiec i UE będzie „więcej Europy w Europie”. Innymi słowy szefowa niemieckiego rządu opowiedziała się za oddelegowaniem przez rządy krajowe większej władzy do instytucji unijnych.
W dwudziestominutowym przemówieniu wygłoszonym w Bundestagu Merkel skupiła się na sprawach Europy i jej dalszej integracji. Podkreśliła, iż priorytetem jej rządu będzie lobbowanie na rzecz wprowadzenia ściślejszego nadzoru polityki gospodarczej poszczególnych państw członkowskich Unii. Wg kanclerz „Niemcy tylko wtedy będą silne, gdy Europa się wzmocni”.
Dla wielu słowa Merkel „więcej Europy w Europie” są nie do przyjęcia. O ile kraje Europy południowej, korzystające z pakietów pomocowych są zainteresowane ściślejszą integracją, to rozumieją ją jednak w kontekście większego zaangażowania wszystkich członków UE w ponoszenie ciężarów zadłużenia. Akceptacja pomysłów Merkel z kolei oznacza utratę suwerenności.
Niemcy chcą nie tylko kontrolować budżety poszczególnych państw UE, ale także mieć nadzór na całą ich gospodarką. Merkel w expose wypowiedziała się za systemem „wiążących umów” pomiędzy rządami państw członkowskich a Komisją Europejską, ramieniem wykonawczym UE. Komisja miałaby określać reformy strukturalne, jakie powinny przeprowadzić dane kraje. W zamian za rezygnację z suwerenności Niemcy obiecują pewną formę pomocy finansowej w razie poważnych kłopotów.
Kanclerz zaznaczyła w przemówieniu, iż Europa musi się rozwijać, a kraje UE muszą zaakceptować fundamentalną zmianę, w tym utratę suwerenności . - Każdy, kto chce więcej Europy musi zaakceptować to, iż niektóre zadania będą przekazane innym podmiotom – mówiła.
Wobec rosnących w siłę partii eurosceptycznych coraz więcej polityków wyraża swoje obawy dot. wyrzeczenia się suwerenności. Ich zdaniem mówienie o potrzebie głębszej integracji, zrzeczeniu się suwerenności itp. przysporzy więcej wyborców partiom antyunijnym, a co za tym idzie oni mogą nie dostać się do Parlamentu Europejskiego. Wskazują także na niebezpieczeństwo wkroczenia Europy na drogę dezintegracji, która może się okazać procesem trudnym do opanowania.
Kanclerz zaprezentowała własną wizję europejskiej polityki obronnej. W przeciwieństwie do Francuzów, Niemcy nie chcą wysyłać żołnierzy europejskich na misje w ogarniętych konfliktami regionach, lecz opowiadają się za systemem szkoleń organizowanych w państwach partnerskich, by same potrafiły one rozwiązywać swoje problemy. W tej chwili np. niemieccy oficerowie szkolą żołnierzy armii rządowej w Mali. Merkel opowiada się także za dostarczaniem pomocy wojskowej.
http://www.pch24.pl/expose-merkel--panstwa-ue-musza-zaakceptowac-utrate-suwerennosci-,19958,i.html#ixzz2oBNWwsxI
.
4 maja 2014
.
Integracja to nie jest wcale gra, w której wszyscy wygrywają. Ten model najlepiej służy silnym gospodarkom. To one napisały te reguły. A mniejsi mogli je przyjąć albo odrzucić – przekonuje polski ekonomista Leon Podkaminer.
Polacy świętują 10 lat w Unii Europejskiej. A pan wychodzi z tezą, że integracja to wcale nie był taki wielki sukces.
W Polsce, podobnie jak we wszystkich innych krajach nowej Unii, widać pewne korzyści związane z integracją europejską. Zostawmy na boku trudne do zmierzenia zyski polityczne. I skoncentrujmy się na gospodarce. Tu na plus zaliczyć należy przede wszystkim wzrost produktywności oraz modernizację technologiczną. Mamy też oczywiście fundusze strukturalne, których napływ widać przede wszystkim na poziomie infrastrukturalnym.
To mało?
Ani mało, ani dużo. Żeby to sensownie ocenić, należałoby obok wykazu zysków postawić rachunek strat.
I co tam będzie?
Permanentnie wysokie bezrobocie, migracja młodych, wzrost nierówności społecznych, pogłębienie przepaści pomiędzy „zwycięzcami” i „przegranymi” transformacji oraz spadek jakości i dostępności wielu usług publicznych. Niejednokrotnie nawet w porównaniu z czasami PRL-u. Negatywny bilans handlowy, wyciekanie sporej części dochodu narodowego za granicę. Mam wymieniać dalej?
I temu wszystkiemu winna Unia?
Tak. Choć oczywiście w różnym stopniu, bo to wszystko bardzo różne zjawiska. Ale nasz udział w integracji europejskiej miał wpływ na każdą z tych dziedzin. Bo proces wchodzenia do Unii to po prostu nieodłączna część naszej transformacji.
>>> Polecamy: Polska w Unii Europejskiej: to tylko regulacje prawne, czy już poddaństwo?
Zacznijmy od dynamiki gospodarczej. Entuzjaści integracji podkreślają, że tak dobrze jak w ostatnich unijnych latach nie było u nas nigdy.
To nie jest z ich strony obserwacja jakoś szczególnie zaskakująca. Mamy przykłady mnóstwa krajów, które przez pierwszych pięć, dziesięć albo piętnaście lat po wejściu w eksperyment integracji prosperowały świetnie. Tak się przynajmniej wtedy wszystkim wydawało. Cała Europa Południowa przez wiele lat po akcesji miała się doskonale. Wydawało się, że Grecja i Portugalia lada chwila nadrobią cały rozwojowy dystans dzielący je od bogatego Zachodu. Ale potem to się zawsze kończyło. Przychodził kryzys albo spowolnienie. Z którego, mimo wielkich wysiłków, te kraje nie potrafią wyjść. Nie widzę żadnego powodu, żeby Polska miała jakoś szczególnie się od nich różnić. Zresztą w naszym regionie to już się dzieje. Doświadczają tego od kilku lat kraje bogatsze od Polski. Czechy i Węgry od kilku lat drepczą w miejscu. Słowenia – kiedyś cudowne dziecko tej części Europy – wręcz się względem reszty cofa. A i Polska – mimo najlepszych wskaźników makroekonomicznych w regionie – wcale nie dogania Europy w jakimś szalonym tempie.
Dlaczego tak jest?
To naturalna kolej rzeczy. Kraje peryferyjne i zacofane zawsze w pierwszym zetknięciu z nowymi bodźcami idą odważnie do przodu. Ale potem dochodzą do ściany. To widać nie tylko na przykładzie południa czy wschodu Europy. Podobnie było z NRD. Tuż po zjednoczeniu Niemiec wydawało się, że wschodnie landy zaraz doszlusują do reszty. Ale one zatrzymały się na poziomie 60 proc. zachodniego poziomu PKB. I teraz się wręcz cofają. Podobnie południowa część Włoch, która najpierw trochę nadgoniła. A potem znowu odpadła. Dzieje się tak dlatego, że gospodarki peryferyjne nie mogą przeskoczyć swoich własnych ograniczeń. Szybko dopasowują się do nowego układu sił i zajmują w nim właśnie takie peryferyjne miejsce. A ich zacofanie się utrwala. To dlatego piękny unijny postulat gospodarczej konwergencji jest obietnicą bez pokrycia.
>>> 10-lecie Polski w UE - zobacz film, który będzie promować rocznicę [WIDEO]
Jakie mechanizmy tu działają?
Zacznijmy od tego, że integracja na warunkach zapisanych w unijnych traktatach nie jest neutralna. To nie są reguły równie dobre dla wszystkich. Albo, jak to niektórzy zwykli mawiać, ta słynna gra, w której wszyscy wygrywają. Ten model najlepiej służy silnym gospodarkom. To one napisały te reguły. A mniejsi mogli je przyjąć albo odrzucić.
Polska przyjęła.
Bo jakie miała wyjście? Dramat krajów peryferyjnych, takich jak Polska, polega właśnie na tym, że nie bardzo mają inne wyjście. Polska też nie miała, bo jej siła przetargowa była w latach 90. bardzo słaba. Podobnie zresztą jak całego regionu. Ani przez moment nie było próby rozważenia modelu integracji dopasowanego do lokalnej specyfiki. To była oferta w stylu: wóz albo przewóz. W takiej sytuacji kraje zazwyczaj decydują się więc grać tak, jak pozwala przeciwnik. W wypadku członkostwa w Unii skupić się na zaabsorbowaniu korzyści krótkookresowych. A co będzie dalej, to się zobaczy. W historii w ogóle jest zresztą bardzo niewiele państw peryferyjnych, które potrafiły wybić się na własną drogę do dobrobytu.
Komu się to udało?
Tygrysom azjatyckim. Na przykład Korei Południowej. Koreańczycy podjęli strategiczną decyzję, że mają własny pomysł na budowanie ładu gospodarczego. I w ogóle nie słuchali instytucji międzynarodowych, takich jak MFW czy Bank Światowy, które co jakiś czas ponawiały próbę nawrócenia ich na takie przykazania konsensusu waszyngtońskiego jak prywatyzacja czy deregulacja. Zamiast tego Seul konsekwentnie stosował politykę narodową w odniesieniu do przemysłu, handlu czy inwestycji zagranicznych. Z początku Koreańczycy nie otwierali się na wolną konkurencję, w której nie mieli żadnych szans. Zrobili to dopiero później, gdy udało im się położyć fundamenty pod dobrze funkcjonujące instytucje. Ale to już dziś jest historia. I to zamierzchła. Bo taką decyzję co do formuły integracji z Unią trzeba było podjąć na początku lat 90. Tylko że wtedy nie było w Polsce klimatu do takich posunięć. Przecież właśnie wyrwaliśmy się z żelaznego gorsetu socjalistycznego planowania. I sugerowanie, że można zrobić sobie silne państwo – tylko troszkę inne – z góry skazane było na niepowodzenie. Pamiętam taką scenę z początku lat 90. Jakiś dziennikarz pytał pełniącego ważne funkcje rządowe Andrzeja Olechowskiego, czy droga azjatycka nie byłaby najlepsza dla Polski. On odpowiedział na to: „Ta droga jest dla nas niedostępna, bo jesteśmy za sprytni”.
Za sprytni?
Zbyt indywidualistyczni, bez poczucia wspólnoty i dyscypliny w planowaniu. Więc lepiej zdajmy się na przykazania konsensusu waszyngtońskiego i oddajmy się pod opiekę Brukseli. Może coś nam tam z pańskiego stołu skapnie. Mam wrażenie, że taka postawa wobec Europy wciąż dominuje wśród polskich elit.
A co konkretnie ma pan do zarzucenia filozofii ekonomicznej panującej w Unii Europejskiej? Prócz tego, że to bogate centrum napisało jej reguły.
Unia Europejska powstała na początku lat 90. I jako taka jest dzieckiem swoich neoliberalnych i monetarystycznych czasów. Widać to najlepiej w samym duchu traktatu z Maastricht, który jest czymś w rodzaju ekonomicznej konstytucji współczesnej Europy.
Przypomnijmy tylko, że układ z Maastricht podpisany w 1992 r. przewidywał stworzenie w Europie obszaru daleko posuniętej integracji gospodarczej i walutowej. Oraz tworzył coś w rodzaju zestawu unijnych przykazań ekonomicznych. Głównie zakazu posiadania długu publicznego powyżej 60 proc. PKB i deficytu większego niż 3 proc. PKB.
I właśnie te zapisy są gwoździem do trumny wielu słabszych gospodarek. Traktat z Maastricht narzuca bowiem z automatu przekonanie, że konsolidacja finansów publicznych jest dobrem samym w sobie i należy do niej dążyć niezależnie od tego, co się dzieje wokół. Im kraj mniejszy i bardziej peryferyjny, tym mocniej jest naciskany przez Brukselę, by się do tych brutalnych reguł dostosował. To w praktyce uniemożliwia krajom Unii prowadzenie aktywnej polityki fiskalnej. Ich rządy są więc skazane na ciągłe cięcia wydatków publicznych.
I dlatego w krajach na dorobku właściwie nie ma szans na rozbudowę instytucji państwa dobrobytu, które mogłoby służyć jego obywatelom. Państwo nie może prowadzić aktywnej walki z bezrobociem, a przepaść pomiędzy zwycięzcami i przegranymi transformacji tylko się powiększa.
Właśnie. Trzymanie tak drastycznej dyscypliny budżetowej jest dla krajów, które chcą się szybko rozwijać i nadrabiać zaległości, zadaniem wręcz niewykonalnym. To jest jakby kwadratura koła. I tym kołem się jednocześnie te gospodarki łamie. Bo próbując dopasować się do kryteriów z Maastricht, poszczególne kraje oraz cała Unia niewiarygodnie się wykrwawiają. To trwa do dziś. Głównie z inicjatywy Niemiec narzucających dziś ton w unijnych rozmowach o gospodarce. A Niemcy – jak wiadomo – od lat prą w kierunku równoważenia finansów publicznych.
Niemiecki minister finansów Wolfgang Schaeuble zapowiedział nawet ostatnio, że będzie pierwszym od 1969 r. decydentem politycznym, który zostawi nadwyżkę w budżecie.
To jest polityka niebezpieczna. Kryje się za nią przekonanie, że gdyby wszystkie kraje poszły drogą niemiecką, całej Europie byłoby po prostu dużo lepiej. Tymczasem to jest model, na którym jak dotąd dobrze wychodzą tylko Niemcy. A i to nie wszyscy.
Dlaczego?
Bo Niemcy swoje finanse równoważą za pomocą utrzymywanej przez lata nadwyżki w eksporcie netto. Tylko że jednocześnie ta sama polityka dewastuje kraje partnerskie w Unii Europejskiej. A kryzys zadłużeniowy to jest jego pokłosie. Bo Niemcy sami tej swojej nadwyżki nie konsumują. Jedynie zalewają nią resztę Europy. Zwłaszcza powstanie strefy euro dało im na tym polu możliwości niemal nieograniczone. Efekt jest taki, że pozostałe kraje Europy się u Niemców zadłużają. I z tych pożyczonych od Niemców pieniędzy kupują znów... niemieckie towary. Powiększając nadwyżkę w eksporcie.
Tak wygląda integracja europejska.
Ale jej efektem ubocznym jest niestety niszczenie lokalnej wytwórczości w tych krajach. I dewastowanie tamtejszych społeczeństw ciągłym szukaniem oszczędności budżetowych.
Niemcy by powiedzieli, że nikt nie zabrania reszcie Europy produkować bardziej konkurencyjnych towarów.
I to jest właśnie druga część problemu. Bo proszę mi powiedzieć, jak Niemcy osiągnęli tak wysoką konkurencyjność swoich towarów?
Dzięki integracji walutowej, która sprawia, że inne kraje nie mogą pomóc swoim producentom, obniżając wartość swojego pieniądza.
To raz. Ale poza tym Niemcy osiągnęli tę nadwyżkę dzięki faktycznemu zamrożeniu płac. I to pomimo stałego wzrostu produktywności. To nie jest zdrowa polityka. Nazwałbym ją nawet polityką agresywną. Ta fiksacja na punkcie eksportu to coś jakby współczesna odmiana gospodarki wojennej. Prowadzonej wedle zasady: wszystko dla frontu eksportowego. A tak niestety robią Niemcy. Zamrozili płace, konsumpcję i inwestycje. I pompują swój eksport. Na dodatek chcą, żeby ich za to podziwiać i naśladować w tym. Ale zastanówmy się przez chwilę, co się wtedy stanie. Gdy reszta Europy zamrozi płace, Niemcy odpowiedzą podobnym trickiem. Rozpocznie się zabójczy dla pracownika wyścig do dna. A co się wtedy stanie z popytem wewnętrznym, z pozycją i ochroną pracownika? I czy to jest Europa, w której będzie się chciało żyć? Niemcy muszą więc sobie zdać sprawę, że jeśli chcą zachować Unię Europejską jako projekt polityczny, to nie mogą dalej prowadzić tego typu polityki.
Tylko jak to zrobić? Czy uzupełnienie traktatów coś by dało?
Rzecz w tym, że Berlin się na to nie zgadza. Był pomysł lansowany przez Francję, by nałożyć na kraje z nadwyżką bilansu pewne kary. Tak jak te, które grożą dziś za nadmierny deficyt. W nadziei, że to by trochę zmniejszyło presję na oszczędności i poszerzyło zestaw środków, po które może sięgnąć rząd. A z drugiej wprowadziło do unijnej gospodarki przynajmniej jakieś automatyczne mechanizmy regulacyjne, które by Niemców zmuszały do zawrócenia z tej niebezpiecznej drogi, którą obrali. Tylko że ta koncepcja została zablokowana przez... niemieckich dyplomatów.
Czy Polska może coś zrobić w tej sytuacji?
Możemy przekonywać Niemców i całą Unię do zmiany filozofii ekonomicznej. Która jest przecież oparta na nieuczciwej konkurencji. Problem tylko, że tego nie robimy. A podczas polskiej prezydencji w 2011 r. podejmowaliśmy wręcz takie inicjatywy, które wiodły w dokładnie odwrotnym kierunku.
Minister Radosław Sikorski miał wtedy takie programowe przemówienie w Berlinie, w którym nakłaniał Niemców, by jeszcze śmielej wprowadzali w Europie fiskalną dyscyplinę.
Pod tym względem czas prezydencji i podobno dobre relacje premiera Tuska z kanclerz Merkel to był potencjał, który został kompletnie zmarnowany. Polska dyplomacja robiła wręcz, co mogła, by przepchnąć sześciopak (czyli pakiet unijnych regulacji mających na celu lepsze egzekwowanie dyscypliny budżetowej w UE – red.). Polska stanęła tu niestety po stronie tych, którzy przywoływali Europę do porządku. Kłopot tylko, że do porządku złego i niesprawiedliwego.
To może lepiej iść na konfrontację z Europą. Tak jak ćwiczy to od pewnego czasu Viktor Orban na Węgrzech?
Odpowiem, abstrahując od samej polityki. I od pytań, czy Orban ogranicza demokrację, czy też nie. Albo czy ma właściwy stosunek do mniejszości narodowych. Jeśli spojrzymy na to z ekonomicznego punktu widzenia, to tak, w gruncie rzeczy polityka Orbana jest właśnie próbą wybicia się z peryferyjności na niezależność. Widać tam próbę ograniczenia wyciekania kapitału za granicę poprzez lepszą regulację banków czy likwidację węgierskich odpowiedników OFE. Ale szczerze mówiąc, nie wiem, czy Węgry – jako kraj jednak mały i obecnie mocno w Unii stygmatyzowany – udźwigną tę rolę. Mam poważne wątpliwości, czy Budapeszt jest w stanie zmienić konstrukcję całej Unii. Co innego Polska, kraj dużo większy – i trudniejszy do zepchnięcia w narożnik – miałaby taką możliwość. Ale żeby tak się stało, polskie elity musiałyby same wiedzieć, co jest dla Polski dobre. A na razie, po tych 10 latach w Unii, takiej refleksji tutaj nie widzę.
W 10. rocznicę naszego wejścia do Unii pojawią się za to pewnie głosy, że podpisując traktat akcesyjny, zgodziliśmy się z automatu wejść do strefy euro.
Jak najdalej od euro. Korzystajmy z tego ostatniego wentylu bezpieczeństwa, który nam daje jeszcze oddychać. Gdybyśmy zamrozili kurs wymienny złotego, to aż boję się pomyśleć...
Chyba pan trochę dramatyzuje.
Kiedy i tu, w dyskusji o konsekwencjach przyjęcia euro, mam wrażenie, że ryzyko związane z akcesją jest niedoszacowane. Płynny kurs ma oczywiście wiele wad. Ale ma jedną zaletę. On się może osłabić. I w ten sposób na bieżąco niwelować albo przynajmniej zmniejszać powstawanie nierównowagi. Bo kiedy konkurencyjność polskich towarów jest zagrożona, można ją delikatnie poprawić poprzez spadek wartości złotego. Cena, jaką płacą za to obywatele, jest dużo mniej bolesna niż zamrożenie płac. Kraje strefy euro tego naturalnego mechanizmu nie mają. I dlatego nierównowagi płatnicze między nimi po prostu się kumulują. A potem wybuchają. Tak jak widzieliśmy to w momencie eksplozji kryzysu zadłużeniowego w latach 2010–2011. Płynny kurs ma jeszcze jedną zaletę. Jego wahanie sprzyja temu, że zagraniczny kapitał nie wali do nas otwartymi drzwiami, jak byłoby w sytuacji, gdyby kursy zostały zamrożone. Albo Polska już była w strefie euro.
Tu znowu euroentuzjaści pana skontrują. Twierdząc, że im więcej kapitału, tym lepiej dla gospodarki. Zwłaszcza takiej na dorobku, jak nasza.
Przykłady historyczne pokazują, że żaden kraj się jeszcze jak dotąd nie rozwinął, polegając tylko i wyłącznie na napływie obcego kapitału. Raz się to krajom opłaca, innym znów razem je pogrąża. Bo tu znów jest jak z tym rachunkiem korzyści związanych z polską eurointegracją. Jak ktoś będzie chciał pokazać same plusy, żeby dowieść słuszności z góry założonej tezy, to oczywiście może to zrobić. Ale taki rachunek z prawdą będzie miał niewiele wspólnego.
To jakie jest ryzyko?
Wiele zależy od tego, czy jest to napływ kontrolowany, czy też nie. Jeżeli zacznie on napływać poza kontrolą, to możemy mieć pewność, że ulokuje się w takich branżach, jak bankowość, ubezpieczenia albo nieruchomości. Czyli tam, gdzie są największe zyski do wzięcia. I tak się stało w Polsce. Nie można przy tym zapominać, że to też jest rozdział naszej eurointegracji. Podobnie jak wszystkie negatywne konsekwencje niekontrolowanego napływu inwestycji zagranicznych, które do dziś mają swoje konsekwencje dla polskiej gospodarki. Czyli wielki odpływ zysków obserwowany we wszystkich krajach nowej Unii. Bo musimy pamiętać, że spora część polskiego PKB odpływa z kraju poprzez zagraniczne firmy. W żaden sposób nie dokładając się do dochodu narodowego. Czyli mówiąc wprost, do tego, co krajowi rezydenci mają z całego tego wzrostu. Do tego dochodzi negatywna presja związana z nadzieją utrzymania zagranicznych inwestycji oraz przyciągnięcia nowych. Zagraniczny kapitał o tym wie i umiejętnie lobbuje w celu zapewnienia sobie jak największych przywilejów. Zwykle na zasadzie szantażu: jak nie dostanę taniej siły roboczej i ulg podatkowych, to się stąd zabieram. Władze się w końcu uginają, za co zazwyczaj płaci rodzimy producent. Pod warunkiem że już wcześniej uprzywilejowany zagraniczny kapitał nie zajął jego rynków. Drugim kosztem jest osłabienie popytu wewnętrznego poprzez utrzymywanie niskich płac. Tak, mówiąc w skrócie, utrwala się peryferyjna pozycja takich gospodarek jak nasza, polska. I to też są konsekwencje polskiego członkostwa w Unii Europejskiej, o których zapominać nie wolno.
Ale jest też argument polityczny głoszący, że trzymając się z dala od euro, nie możemy reformować Unii od wewnątrz. Nawet w tym kierunku, który pan sobie zamarzył.
Trudno. Trzeba się w takim razie z tym pogodzić i skupić na istniejących strukturach unijnych. Tym bardziej że sama strefa euro jest obszarem stagnacji. Jeśli popatrzeć na tempo wzrostu w krajach, które dziś ją tworzą, to wychodzą z tego takie schodki w dół, które zatrzymały się w ostatniej dekadzie na poziomie tuż powyżej zera. Wychodzi więc na to, że im więcej takiej integracji walutowej, tym gorzej z gospodarką. Przykro mi. Też bym sobie życzył, żeby to działało inaczej. I żeby działała raczej zasada: im więcej integracji, tym lepiej. Ale tak nie jest. Cóż ja na to mogę poradzić?
Leon Podkaminer polski ekonomista, od 20 lat pracuje w Wiedeńskim Instytucie Międzynarodowych Porównań Gospodarczych (WIIW). Specjalizuje się w krytycznych analizach polityki makroekonomicznej Unii Europejskiej. Doradzał kilku europejskim rządom i instytucjom. Przed wyjazdem do Austrii związany z OPZZ.
http://forsal.pl/artykuly/793019,leon-podkaminer-unia-europejska-czyli-zwiazek-na-prawie-niemieckim.html
.
Prof. Ryszard Legutko,europoseł PiS ostrzega, że Unia Europejska uzależnia korzystanie z funduszy unijnych od promowania przez ich beneficjentów ideologii gender. – To skandaliczna forma nacisku ideologicznego – podkreśla, jednocześnie zachęcając Polaków do aktywnego udziału w konsultacjach społecznych dotyczących Regionalnych Programów Operacyjnych, które określą sposób wydatkowania środków europejskich przez województwa w latach 2014-2020. – Zachęcam do wyrażenia sprzeciwu wobec ideologii gender – apeluje europoseł.
Kilka tygodni temu prof. Legutko zwrócił się do Komisji Europejskiej oraz minister rozwoju regionalnego z pytaniem, które dotyczyło realizacji polityki równościowej w ramach programów operacyjnych. Odpowiedzi, które uzyskał nie pozostawiają złudzeń: drzwi dla ideologii gender zostaną szeroko otwarte.
Widząc zagrożenie tą ideologią, która zaprzecza wszystkim prawom człowieka oraz prawu naturalnemu, Ryszard Legutko wystosował list otwarty, w którym zaapelował do Polaków o udział w konsultacjach społecznych Regionalnych Programów Operacyjnych. „Od czasu systemu komunistycznego nie mieliśmy do czynienia z podobnie skandalicznym rodzajem nacisku ideologicznego. W związku z powyższym zachęcam wszystkich zainteresowanych do aktywności poprzez przesłanie do odpowiedniego Urzędu Marszałkowskiego swojego sprzeciwu wobec podobnych praktyk. Proszę przypominać Urzędowi Marszałkowskiemu, że są one nie tylko naganne same w sobie, lecz gwałcą zasady samej Unii Europejskiej zapisane w Traktacie Lizbońskim” – czytamy w liście Legutki.
Jak zauważa europoseł PiS, środki w ramach RPO powinny być przeznaczone na dobro mieszkańców i ich regionów, a nie na propagowanie podejrzanych ideologii.
http://www.pch24.pl/dotacje-ue-za-promocje-gender,19516,i.html#ixzz30myHAFwU
.
Pieniądze z Unii Europejskiej kuszą miasta i gminy w Polsce. Samorządy prześcigają się w zdobywaniu funduszy unijnych.
Czy jest to głupota czy mądre zdobywanie środków na inwestycje ?
Fundusze Unii Europejskiej
Dotacje unijne zostały tak przygotowane, aby druga strona korzystająca z nich, również przeznaczała własne środki na dany projekt. Samorządy zatrudniają specjalistów unijnych w celu maksymalnego wykorzystania środków. Zazwyczaj swoją część na inwestycje dokładają z kredytów.
I to jest największa pułapka unijna.
Kluczem do mądrego zarządzania inwestycjami w gminie, nie jest przymusowy limit wykorzystania środków. Nie wolno planować inwestycji pod środki z Unii Europejskiej.
Bardzo cieszy kolejna sala gimnastyczna, park, kompleks handlowy, basen itd.
Z tym że jest to bardzo niebezpieczna droga do bankructwa miasta czy gminy. Wiele gmin tak mocno wpadło w sidła unijne, że ich możliwości pożyczkowe są na wyczerpaniu. Niektóre nie są w stanie spłacać zaciągniętych długów, dlatego muszą sprzedawać własny majątek. Takich samorządowców należy karać finansowo i wyrzucać z pracy.
Żaden prezydent miasta czy wójt nie może prześcigać się w wydatkowaniu środków unijnych. To jest przestępstwo gospodarcze i powinno być tak traktowane, jak malwersacja środków publicznych. Co z tego, że dane inwestycje ładnie wyglądają, skoro poprzez nadmierne zadłużenie, możliwości rozwoju gminy są zastopowane na wiele lat ?
Przez brak odpowiedzialności za swoje decyzje, samorządowcy nie planują wydatków w przestrzeni długookresowej. Liczy się tu i teraz. Uważają, że im więcej zrobią inwestycji, tym dłużej przyspawają się do ciepłych stołków publicznych. Takie działania należy konsekwentnie tępić i rozliczać.
Czy Polska skorzystała na funduszach unijnych ?
Bardzo dobrze wyliczył korzyści unijne wiceprezes UPR – Tomasz Pióro:
Rząd oszałamiał opinię publiczną – 300 mld zł. Propaganda oraz działania marketingowe dziejące się wokół tzw. unijnych pieniędzy każą nam sądzić, że praktycznie nic by się bez tych pieniędzy w Polsce nie wybudowało.
Tymczasem w Polsce, przy naszym PKB wynoszącym ok. 1,6 bln zł i poziomie inwestycji na poziomie 20 proc., z własnych środków wydajemy na inwestycje 320 mld zł rocznie, co w ciągu siedmiu lat daje 2,24 bln zł (zakładając pesymistycznie, że PKB nie będzie przyrastał).
Z 300 mld zł unijnych środków, około 124,2 mld zł pochłonie składka (29,85 mld euro w latach 2014 – 20 w cenach z 2011 r., informacja według odpowiedzi podsekretarza stanu w Ministerstwie Finansów na interpelację nr 16-340, udzielona 26 kwietnia 2013 r.).
Około 10 proc. ogólnej kwoty pochłaniają koszty wypełnienia i przygotowania wniosków (30 mld zł). Szacuje się, że około 7 proc. pochłaniają koszty, nazwijmy to, infrastruktury stałej, niezbędnej do zaabsorbowania tych środków (urzędy, pracownicy, materiały) – stanowi to ok. 21 mld zł. Należałoby jeszcze przeznaczyć pewną kwotę na tzw. Rozkurz, tj. zwroty kwot błędnie zrealizowanych inwestycji, bo takie doświadczenia też mamy już za sobą, ale nie będziemy drobiazgowi i to pominiemy.
Zatem przy założeniu, że wykorzystamy 100 proc. przyznanych środków, po odjęciu kosztów (124,2 mld składka + 30 mld przygotowanie wniosków + 21 mld koszty administracyjne) na czysto zostaje 125 mld zł. W porównaniu do ogółu środków przeznaczanych w Polsce na inwestycje (wynoszących 2,24 bln zł.) stanowi to jedynie 5,58 proc.
To jest sytuacja podobna do tej, gdybyśmy komuś kto zarabia 2 000 zł miesięcznie, dawali 100 zł pod warunkiem, że zezwoli na drzwiach wejściowych swojego mieszkania umieścić napis o tym, że go utrzymujemy i zobowiązujemy go do rozgłaszania tego wszem i wobec.
Jak korzystać ze środków Unii Europejskiej ?
W taki sposób, aby kolejni samorządowcy mogli dalej rozwijać gminę czy miasto. Najpierw należy zaplanować wszystkie inwestycje, później wyodrębnić z nich najbardziej priorytetowe i dopiero wtedy myśleć o ich finansowaniu. Nigdy odwrotnie.
Nie można planować myśląc w ten sposób: „co by tu jeszcze zbudować, bo zostały nam możliwości wykorzystania środków z Unii Europejskiej”. Takie myślenie doprowadza do przestępstwa gospodarczego, jakim jest bezpodstawne zadłużanie gminy.
Majątek gminy nie należy do grupki rządzących, a do mieszkańców miast i gmin. Zadaniem samorządowców jest tylko i wyłącznie mądre zarządzanie majątkiem społeczeństwa.
I z tego powinni być rozliczani, czyli „5 x jak”:
jakie inwestycje zrobili ?
jakie dochody dodatkowe uzyskali ?
jak ułatwili lokalnemu biznesowi rozwój ?
jak przez ten okres zadłużyli gminę czy miasto ?
Robert Brzoza
http://biznes.robertbrzoza.pl/polska/przeklenstwo-funduszy-z-unii-europejskiej/
.
Na początku września NIK poinformowała, że zbada wiarygodność wieloletnich prognoz finansowych, na podstawie których gminy biorą kredyty. Od dawna zwracaliśmy na ten problem uwagę, m.in. w lipcu tego roku podczas konferencji prasowej w Bydgoszczy, którą odbyliśmy wspólnie z prezesem UPR dr Bartoszem Józwiakiem.
Przywołaliśmy tam przykład gminy Więcbork, na którym doskonale można dostrzec, do czego doprowadza ślepy pęd do wykorzystania unijnych pieniędzy. Analiza sytuacji tej gminy skupia, jak w soczewce, absurdy związane z absorpcją unijnych środków.
Krótkowzroczne planowanie
Zarządy gmin mają za horyzont czasowy swojej działalności jedynie aktualną kadencję. Skupiają się na zbieraniu argumentów, dających się wykorzystać w najbliższej kampanii wyborczej, w celu zdobycia reelekcji. Dokonują tego często kosztem przyszłości, zamykając swoim następcom drogę do możliwości swobodnego kształtowania rozwoju gmin. Takiemu spojrzeniu sprzyja również charakter unijnych budżetów. Jeśli w danym okresie nie wykorzystamy środków, to one przepadają. Można się wtedy narazić na zarzut niewykorzystania możliwych do uzyskania pieniędzy. Jednak warunkiem skorzystania z tych funduszy jest posiadanie wkładu własnego. Zaoszczędzonych środków, czy też wolnych, możliwych do zainwestowania z bieżącego budżetu, gminy nie posiadają. Posiłkują się zatem kredytami.
czytaj dalej
Gminy na kredyt
W obecnej sytuacji znaczna część, jeśli nie większość gmin, znalazła się u kresu swoich możliwości pożyczkowych, w związku z czym pod wielkim znakiem zapytania staje możliwość pozyskania środków w najbliższej perspektywie finansowej unii (tymi pieniędzmi rząd niesłychanie się chwalił). Co więcej, coraz więcej gmin ma problem z obsługą już zaciągniętych kredytów. W takiej właśnie sytuacji jest gmina Więcbork. Cóż zatem robi?
Zaczyna wyprzedawać swój majątek. Pod młotek miał tam iść budynek, w którym mieści się przychodnia zdrowia. Problem polega jednak na tym, że podstawowa opieka zdrowotna jest zadaniem własnym gminy. Tworzy się zatem wymyślne konstrukcje myślowe, mające za zadanie połączyć ogień z wodą. Tamtejszy zarząd gminy z większością radnych wymyślili, że sprzedadzą budynek podmiotowi parającemu się świadczeniem usług medycznych.
Wiadomo, że zawężając tak grono potencjalnych nabywców, możliwa do uzyskania kwota nie jest zbyt wysoka. Uzyskaniu korzystnej ceny nie sprzyja też niewłaściwe przez lata zarządzanie budynkiem, który jest zdekapitalizowany, wymaga gruntownego remontu, na co nigdy nie znaleziono środków (zapewne środki unijne nie mogły być na to przeznaczone, być może standardowo, jak w całej Polsce, wybudowano dom kultury, bibliotekę, wyremontowano budynek gminy lub zrobiono remont rynku).
Przekleństwo, nie dobrodziejstwo
Na marginesie, należy zauważyć jak kończy się sytuacja, gdy władza publiczna zajmuje się tym, na czym się nie zna. Jak twierdzi więcborska opozycja w radzie gminy, czynsz płacony przez dotychczasowego najemcę budynku przychodni ledwo pokrywał koszty ogrzewania, które ponosiła gmina. Nie dziwi zatem, że brak było pieniędzy na utrzymanie budynku we właściwym stanie technicznym. Jak wynika z przytoczonego przykładu, dostępność unijnych pieniędzy dość powszechnie stała się przekleństwem, a nie dobrodziejstwem.
Rząd chwalił się po ostatnich negocjacjach budżetu unijnego, że wynegocjował na inwestycje kwotę 300 mld zł w perspektywie siedmiu lat. Ciekawe, jak wobec tego co nakreśliłem powyżej, będzie wyglądała absorpcja tych środków w najbliższych latach, skoro część samorządów straciła już możliwość zaciągania nowych kredytów na wkład własny.
Sukces propagandy
Wróćmy jednak do kwoty, którą rząd oszałamiał opinię publiczną - 300 mld zł. Propaganda oraz działania marketingowe dziejące się wokół tzw. unijnych pieniędzy każą nam sądzić, że praktycznie nic by się bez tych pieniędzy w Polsce nie wybudowało.
Tymczasem w Polsce, przy naszym PKB wynoszącym ok. 1,6 bln zł i poziomie inwestycji na poziomie 20 proc., z własnych środków wydajemy na inwestycje 320 mld zł rocznie, co w ciągu siedmiu lat daje 2,24 bln zł (zakładając pesymistycznie, że PKB nie będzie przyrastał).
Z 300 mld zł unijnych środków, około 124,2 mld zł pochłonie składka (29,85 mld euro w latach 2014 - 20 w cenach z 2011 r., informacja według odpowiedzi podsekretarza stanu w Ministerstwie Finansów na interpelację nr 16-340, udzielona 26 kwietnia 2013 r.).
Około 10 proc. ogólnej kwoty pochłaniają koszty wypełnienia i przygotowania wniosków (30 mld zł). Szacuje się, że około 7 proc. pochłaniają koszty, nazwijmy to, infrastruktury stałej, niezbędnej do zaabsorbowania tych środków (urzędy, pracownicy, materiały) - stanowi to ok. 21 mld zł. Należałoby jeszcze przeznaczyć pewną kwotę na tzw. Rozkurz, tj. zwroty kwot błędnie zrealizowanych inwestycji, bo takie doświadczenia też mamy już za sobą, ale nie będziemy drobiazgowi i to pominiemy.
Zatem przy założeniu, że wykorzystamy 100 proc. przyznanych środków, po odjęciu kosztów (124,2 mld składka + 30 mld przygotowanie wniosków + 21 mld koszty administracyjne) na czysto zostaje 125 mld zł. W porównaniu do ogółu środków przeznaczanych w Polsce na inwestycje (wynoszących 2,24 bln zł.) stanowi to jedynie 5,58 proc.
Awangardowe wydatki
To jest sytuacja podobna do tej, gdybyśmy komuś kto zarabia 2 000 zł miesięcznie, dawali 100 zł pod warunkiem, że zezwoli na drzwiach wejściowych swojego mieszkania umieścić napis o tym, że go utrzymujemy i zobowiązujemy go do rozgłaszania tego wszem i wobec. Musimy dodatkowo zauważyć, że tzw. pieniądze unijne nie są wydatkowane w sposób najbardziej efektywny dla danej gminy. Środki te są przeznaczone na określone cele.
Dedykacji tej dokonują urzędnicy siedzący setki kilometrów od miejsca wydatkowania pieniędzy. W gminach zaś panuje przeświadczenie, że skoro pieniądze są, to koniecznie trzeba je wydać, choćby to były wydatki nieefektywne.
Powstają awangardowe biblioteki (przy dramatycznie niskim czytelnictwie), nowoczesne urzędy gmin, chodniki z kostki i remontowane są ryneczki miasteczek, gdzie zazwyczaj były parki, a teraz porobiono "patelnie" z kostki brukowej (niemal w każdej gminie jest betoniarnia, gdzie taką kostkę i galanterię betonową się wytwarza, a właściciel betoniarni jest często donatorem kampanii wyborczej do samorządu, wobec tego kostkę wciska się, gdzie się da). Wynik - o ile dało się kiedyś w dzień upalny posiedzieć w zacienionym parku przy chłodnej żwirowej alejce, o tyle teraz na rozgrzanej kostkowej "patelni" w 30 stopniach nie uświadczy się nikogo.
Patologia gospodarki
Do kosztów, którymi musimy okupić pozyskane środki unijne, musimy dodać odsetki od kredytów zaciągniętych przez samorządy, zafałszowane kierunki rozwoju gospodarki (to urzędnik o nich decyduje), upadek morale narodowego - gdy wszyscy utrwalani są w przeświadczeniu, że sami byśmy nic nie zrobili. W końcu to władza dana urzędnikom, przed którymi muszą się płaszczyć przedsiębiorcy. W powyższej sytuacji nie jest przesadą stwierdzenie, że środki unijne są patologią, rakiem toczącym nasz organizm gospodarczy, kamieniem młyńskim u szyi, ciągnącym nas wszystkich na dno.
Tomasz Pióro
Autor jest wiceprezesem UPR, zawodowo zajmuje się zarządzaniem nieruchomościami
http://biznes.interia.pl/wiadomosci/news/unijne-pieniadze-zludzenie-szczescia,2047989,4199
Bernard Korzeniewicz said
2014-12-01 (poniedziałek) at 12:26:32
Prościej:
Z gospodarczego punktu widzenia unijne dotacje i każda inna forma „pomocy/inwestycji zagranicznej” rozkręca ekonomię liczoną wskaźnikami, ale … niszczy firmy rodzime działające na rynkach objętych „pomocą”. W efekcie powstają np. dwie supernowoczesne fabryki nabiału, ale upada lokalna siec mleczarni.
Rośnie wydajność systemu, ale kosztem redundancji. Czyli system działa optymalnie – ale tylko w określonych warunkach, gdyż staje się b. podatny na elementy wcześniej pomijalne (np. wahania ceny paliwa przy transporcie 1 półciężarówką na ~15km nie mają znaczenia, ale już stają się znaczącą figurą kosztów przy użyciu floty TIRów na 300km [jak to się dzieje obecnie z masłem])
Politycznie dostarczyciele „pomocy” stają się samodzielną siłą polityczną we wspomaganym kraju, tak, że lokalna administracja dba o ich interesy bardziej niżo rozwój własnej tkanki ekonomicznej (przykład brzegowy: Pakistan – z najbogatszego nie-białego kraju świata w 1948 stoczył się do jednego z 10 krajów najbiedniejszych).
W sumie utrata zagranicznych kredytów i kapitału to jest zjawisko … dobre. Pozwala na racjonalizację wydatków (znikają „tanie pieniądze” to i nie ma czego marnować), hamuje zjawiska korupcyjne, stabilizuje kraj politycznie. Warto pamiętać, że największy sukces ekonomiczny XXw. to nie Chiny, ale Tajwan, kraj, gdzie nie inwestowano przed 1976r, kraj, który swoja pozycję wypracował z własnych środków. (dokładniej – dyktatura nie wiedziała co robić i obywatele sami zarobili pieniądze, bo w skali mikro JKM ma rację :-P)
http://marucha.wordpress.com/2014/12/01/czego-nam-nie-chca-powiedziec/#comment-433905
''Jedyną szansą na zrealizowanie roszczeń niemieckich wobec Polski jest wejście Polski do Unii Europejskiej mówił w Goerlitz w 2003 roku Herbert Hupka. Ostatnią jego podróżą w życiu był wyjazd do Goerlitz i otwarcie Muzeum Śląskiego w tym mieście w 2006 roku (foto).
Hupka przy granicy – Polska musi być w Unii !
W 2003r. w Goerlitz przy budowanym wtedy Moście Staromiejskim, z mieszkańcami miasta spotkał się Herbert Hupka, czołowy przedstawiciel rewizjonizmu niemieckiego z lat 50-tych. Mówił m.in. o tym, że jedyną szansą na zrealizowanie roszczeń niemieckich wobec Polski jest wejście Polski do Unii Europejskiej. Niemcy muszą zrobić wszystko aby Polska została jej członkiem, by Polskę obowiązywało prawo Unii...''
Całość: http://www.radiownet.pl/publikacje/niemiecki-poligon-doswiadczalny
Andrzej Zieliński Była sobie "zapyziała" wieś na Ukrainie, gdzie w lokalnej spółdzielni pracowała miejscowa ludność żyjąc sobie powoli i wychowując dzieci. Bogactwa nie było, ale żyć się jakoś dało.
Przyjechał luksusowym autem bogaty pięknie odziany pan z EU i w zamian za podpisanie cyrografu (traktatu z EU) obiecał zamienić całą wieś w bogate "el dorado".
Prostolinijni mieszkańcy wioski podpisali zgodę na wprowadzenie pełnej demokracji i tzw. wolnego rynku no i natychmiast okazało się, że miejscowy sklep jest niekonkurencyjny i trzeba go zamknąć
W ostatnim odruchu obronnym mieszkańcy próbowali demokratycznie wybrać władzę, która to odwoła ale podpłaceni wyborcy ogłupieni propagandą ziejącą z każdego konta wybierali ciągle osoby, które sprzyjały bogatemu panu z EU.
Próbowano dokonać zamachu stanu aby przejąć władzę we własnym kraju ale EU uznała, że to niedemokratyczne i w ramach obrony praw człowieka i demokracji zapobiegła przejęciu władzy.
Bogaty Pan wybudował w zamian ogromny supermarket gdzie można kupić wszystko. Naturalnie supermarket placic podatki poza granicami kraju, a lokalnym pracownikom placil 1/5 tego co w innych krajach ue za taka sama wykonana prace.
Oraz wybudował drogi w końcu trzeba jakoś dowieźć "swoich" na nowo zdobyte miejsce.
Miejscowe zakłady nie spełniały normy X510/Q i trzeba je było zamknąć zamiast miejscowych produktów sprowadzono zagraniczne
Wolny rynek zabrania jakiejkolwiek ingerencji miejscowych władz w sprawy biznesowe dlatego wytłumaczono miejscowym, że dla ich własnego "DOBRA" najlepiej będzie żeby pozamykali własne firmy
Tym sposobem miejscowa ludność zyskała niepowtarzalną okazję kupowania na światowym poziomie w supermarkecie oraz uzyskała dostęp do najnowszych zdobyczy technologicznych z całego świata.
Jest tylko mały problem
nikt z miejscowych nie miał na to pieniędzy
W związku z tym "szczęśliwi" bezrobotni miejscowi zostali zmuszeni do emigracji a na miejscu ich dawnej wioski mieszkają teraz obcy ludzie którzy wspierani są przez ogromne międzynarodowe korporacje.
Nowi mieszkańcy mogą jeździć po pięknych drogach wybudowanych z funduszy strukturalnych EU.
Na te fundusze składali się również starzy mieszkańcy którzy teraz pracują gdzieś na końcu świata przy najgorszych upokarzających pracach za najniższe stawki a jak pracy zabraknie miejscowym to dostaną kopa w zaada i gdzie wrócą?
https://www.facebook.com/partia.zmiana/posts/368678303324010?comment_id=369220333269807&offset=0&total_comments=18&comment_tracking={%22tn%22%3A%22R%22}
http://www.cda.pl/video/7345777c
---
Tomasz Cukiernik - Zbiednieliśmy przez Unię
http://www.uwazamrze.pl/artykul/1015163/zbiednielismy-przez-unie
http://www.teologiapolityczna.pl/assets/Nowe_Okadki_2015/10llatwUE.pdf
https://www.youtube.com/results?search_query=tomasz+cukiernik+unia
Gdzie się nie ruszyć, wszędzie stoją unijne tablice informacyjne. Ale niekoniecznie zastanawiamy się, czy inwestycje zrealizowane przy współudziale pieniędzy z Brukseli mają sens.
Problem bezsensownego wikłania się w koszty nieuchronnie wynikające z unijnych dotacji dotyczy w szczególności jednostek samorządu terytorialnego, które nie bacząc na konsekwencje, na potęgę wymyślają coraz to nowe „inwestycje”. W rzeczywistości jednak nie są to żadne inwestycje, bo od samego początku wiadomo, że nie tylko nie będzie się na nich zarabiać, ale nawet trzeba będzie do nich dopłacać, aby w ogóle utrzymać ich funkcjonowanie.
Inwestycje‑skarbonki
– My to nazywamy skarbonkami, to znaczy takimi inwestycjami, które po wsze czasy będą obciążeniem dla budżetu – mówi Zygmunt Frankiewicz, prezydent Gliwic, prezes Związku Miast Polskich. – W Gliwicach na niektóre rzeczy woleliśmy nie dostać pieniędzy i ich nie robić, niż wpędzać się w kłopoty, żeby tylko brylować w rankingach wykorzystania funduszy unijnych – dodaje.
Zdarza się, że dany obiekt naprawdę jest potrzebny lokalnej społeczności, jak choćby droga, kanalizacja czy oczyszczalnia ścieków, ale bardzo często władze wolą budować zupełnie niepotrzebny trzeci dom kultury, za duży stadion czy czwarte muzeum. Wtedy mają się czym pochwalić przed wyborcami, bo takie muzeum lepiej przecież wygląda niż kanalizacja.
Kilka przykładów? Proszę bardzo. W Krakowie za 66,8 mln zł wybudowano Muzeum Sztuki Współczesnej, z czego unijne dofinansowanie wyniosło 31,2 mln zł. W roku 2015 dotacja Urzędu Miasta Krakowa dla muzeum wyniosła 6,59 mln zł. To aż 21 procent wartości przyznanej unijnej „pomocy”, co oznacza, że równowartość jej kwoty zostanie wydana na muzeum w niecałe pięć lat funkcjonowania placówki.
Koszt budowy Centrum Sztuki Współczesnej „Znaki Czasu” w Toruniu wyniósł 46,1 mln zł (w tym 29,95 mln zł z UE). CSW utrzymuje się głównie z dotacji swoich organizatorów, czyli Ministerstwa Kultury, województwa kujawsko‑pomorskiego i Torunia. W roku 2015 łączne koszty funkcjonowania CSW wyniosły 6,2 mln zł, a dotacja od toruńskiego samorządu sięgnęła 1,3 mln zł.
Całkowity koszt budowy Opery i Filharmonii Podlaskiej w Białymstoku wyniósł 180,2 mln zł, w tym dofinansowanie unijne – 100,62 mln zł. W roku 2015 dotacje z Urzędu Marszałkowskiego i z Ministerstwa Kultury dla opery wyniosły około 21 mln zł.
Podobnie w roku 2016 dotacje z Urzędu Marszałkowskiego Województwa Śląskiego i Ministerstwa Kultury dla współfinansowanej z unijnych dotacji nowej siedziby Muzeum Śląskiego w Katowicach sięgnęły 31 mln zł.
Budowa portu jachtowego w Kamieniu Pomorskim kosztowała prawie 20,5 mln zł, z czego dotacja unijna wyniosła niecałe 7,1 mln zł, resztę wyłożyła gmina. Ponieważ Marina Kamień Pomorski Sp. z o.o. nie jest w stanie utrzymać się sama, obciąża gminę za zarządzanie portem. W roku 2015 była to kwota 300 tys. zł plus VAT.
Całkowity koszt budowy aquaparku w Suwałkach wyniósł 47,3 mln zł (w tym 19,3 mln zł z UE). W roku 2015 dochody z tytułu świadczonych usług parku wodnego wraz z dochodami z najmu stanowiły kwotę 3,2 mln zł, a łączne wydatki – 4,8 mln zł, co oznacza, że brakowało około 1,6 mln zł.
W roku 2015 Bielsko‑Bialski Ośrodek Sportu i Rekreacji przekazał na utrzymanie wybudowanej z unijnych funduszy hali widowiskowo‑sportowej pod Szyndzielnią 2,5 mln zł.
Z kolei koszt rozbudowy stadionu „Stal” w Rzeszowie wyniósł ponad 44,8 mln zł, z czego dofinansowanie unijne stanowiło kwotę 27 mln zł. Stadion jest dotowany ze środków finansowych Rzeszowa (w roku 2015 było to niemal 760 tys. zł).
Koszt budowy Muzeum Kultury Przeworskiej i Izba Pamięci Bitwy pod Mokrą (województwo śląskie) wyniósł 801 tys. zł, z czego dotacja z UE wyniosła 672 tys. zł. Funkcjonowanie muzeum w całości finansowane jest ze środków budżetowych gminy Miedźno (w roku 2015 było to 39,7 tys. zł).
Koszt rewitalizacji Domu Kata w Paczkowie (województwo opolskie) wyniósł 460 tys. zł, z czego dotacja z UE – 287 tys. zł. Łączne koszty funkcjonowania obiektu w 2015 roku wyniosły prawie 27,6 tys. zł.
Koszty? Nieznane!
W wielu przypadkach publiczni właściciele obiektów nie są nawet w stanie określić, ile kosztuje ich utrzymanie. Na przykład kolejka linowa „Elka” w Chorzowie, której odbudowa wyniosła 28,7 mln zł (w tym wartość dofinansowania z funduszy europejskich 23,9 mln zł), zarządzana jest w ramach działalności WPKiW i koszty zawierają się w ogólnym rachunku zysków i strat dla całego przedsiębiorstwa. Z kolei urzędnicy w Świętochłowicach nie wiedzą, ile kosztuje podatników utrzymanie Dwóch Wież po zamkniętej kopalni „Polska”, których koszt rewitalizacji wyniósł prawie 8 mln zł, z czego unijna dotacja sięgnęła 6,7 mln zł. Pewny pozostaje tylko fakt, że działalność jest niekomercyjna, czyli spoczywa całkowicie na barkach podatnika.
– W myśl ustawy o finansach publicznych, jednostki budżetowe powiązane są z budżetem metodą budżetowania brutto. Istota budżetowania brutto polega na objęciu dochodów i wydatków planem budżetowym w pełnej wysokości. Całość dochodów gromadzonych przez jednostkę budżetową odprowadzana jest do budżetu, a jej wydatki, bez względu na wielkość zgromadzonych dochodów lub nawet brak dochodów, pokrywane są z budżetu w ramach limitu określonego w planie finansowym – wyjaśnia Przemysław Piotr Guzow, dyrektor Centrum Hewelianum w Gdańsku, którego limit wydatków na rok 2015 ustalono na 4,6 mln zł, a łączne dochody przekazane do budżetu miasta wyniosły 3,1 mln zł, co oznacza, że do działalności obiektu trzeba było dołożyć ok. 1,5 mln zł.
Co gorsza, nawet gdyby urzędnicy chcieli na współfinansowanym przez UE obiekcie zarabiać, Bruksela im tego zakazuje! Przy wysokim udziale funduszy unijnych w projekcie umowy dotacyjne zawierają klauzulę, że dany obiekt przez jakiś czas w ogóle nie może zarabiać albo przychód musi być ograniczony. Władze Drzewicy (województwo łódzkie) po trzech miesiącach działalności zamknęły nowoczesne kino, bo jeśli zarobiłoby ono więcej niż 150 tys. zł w ciągu roku, trzeba by było zwrócić część unijnej dotacji. Podobnie jest z Galerią Sztuki Współczesnej „Elektrownia” w Czeladzi (województwo śląskie), która kosztowała ponad 12 mln zł (ponad 10 mln zł z UE), a koszty jej utrzymania i funkcjonowania wraz z resztą terenu po byłej kopalni „Saturn” w 2015 roku wyniosły ok. 450 tys. zł.
GSW „Elektrownia” nie ma dochodów, ponieważ jej rewitalizacja została zrealizowana z projektu unijnego. Projekt zakłada działalność non profit przez okres pięciu lat od daty rozliczenia inwestycji. Rozliczenie nastąpiło w roku 2015, dlatego zakończenie działalności non profit nastąpi w roku 2020 i wtedy będzie mogła być podjęta działalność dochodowa – informuje Biuro Prasowe Urzędu Miasta w Czeladzi.
Dzięki pieniądzom unijnym wydawanym na tego typu obiekty, włodarze miast nie tylko budują sobie pomniki, ale jednocześnie i popularność, tym sposobem zwiększając swoje szanse na reelekcję. Niestety, nie oglądają się na konsekwencje w postaci szybko rosnącego zadłużenia jednostki samorządowej, które w przyszłości będą musieli spłacić podatnicy.
– Te „inwestycje” są wielkim obciążeniem dla budżetów, niczym więcej – uważa Marcin Wałdoch, politolog z Chojnic. – Są one źle zarządzane, kosztowne, nieprzemyślane. Ponadto są przykładem fałszywej świadomości polskich elit politycznych, które częstokroć wpadają w pętlę pogoni za „eurozłotówką”. W myśl hasła – z Unii dostaniemy trzy złote, dołożymy „tylko” jedną złotówkę i mamy inwestycję. To nic, że nawet tej jednej złotówki nie posiadają, ale przecież lokalne elity mają znajomych bankowców, którzy też muszą z czegoś żyć. Potem powstają gmachy o szumnych nazwach: „inkubator innowacyjności”, w którym siedzi pani Hania z jedynym zadaniem odbierania telefonów i informowania, że wynajęcie biura w tym „inkubatorze” stanowi koszt często przewyższający nawet ceny komercyjne – tłumaczy doktor Wałdoch.
Zadłużenie rośnie
Zdaniem politologa, samorządy biorą na siebie bagaż wielkich obciążeń, ale są niewolnikami na własne życzenie – niewolnikami bankierów i wyborów samorządowych. Ludzi przyzwyczajono, że sprawni samorządowcy „inwestują”, należy więc w każdej kadencji, bez względu na rzeczywiste koszty, przeciąć jakąś wstęgę.
– Ogólnie jest to spotęgowana bezmyślność powielona z kapitałochłonnych inwestycji PRL. Tylko że tamte inwestycje rzeczywiście tworzyły przemysł, a te? Puste szklane budynki o nazwach aspirujących do projektów NASA – ironizuje Marcin Wałdoch. – Baszta w Chojnicach znajduje się w miejscu, gdzie nigdy nie było baszty, jest zbudowana z pustaków i stoi w centrum fosy, co wygląda tragicznie. Koszty milionowe, w środku jedno biuro z informacją turystyczną. Oczywiście takie inwestycje mają drugie dno; warto spojrzeć, jakie firmy je wykonują; często są to firmy kolegów i koleżanek lokalnych władz. Im chodzi o to, „żeby się kręciło” – zauważa politolog z Chojnic.
Jednak istnieją także obiekty publiczne wybudowane przy współfinansowaniu unijnymi pieniędzmi, będące przedsięwzięciami dochodowymi. Całkowity koszt budowy Ekomariny Giżycko wyniósł 19,7 mln zł, w tym dofinansowanie z UE 7,5 mln zł. Przychody z działalności portu za rok 2015 wyniosły prawie 1,3 mln zł, podczas gdy łączne koszty utrzymania i działalności mariny – 973 tys. zł. Także Nadmorska Kolej Wąskotorowa w Rewalu utrzymuje się z działalności komercyjnej i nie otrzymuje żadnego wsparcia publicznego. Jednak jej budowa kosztowała 46,5 mln zł (13,7 mln zł z UE), co miało wpływ na astronomiczne zadłużenie zachodniopomorskiej gminy: dług Rewala na koniec września 2016 roku wynosił prawie 133,7 mln zł, czyli 256 procent dochodów.
– To efekt zaciągania kredytów pod inwestycje posiadające 50 procent dofinansowania z UE – potwierdza Jacek Jędrzejko, były radny Rewala, który tej nonszalancji się sprzeciwiał.
Innym rekordzistą jest zachodniopomorska gmina Ostrowice, której zadłużenie w efekcie inwestycji przekroczyło 400 procent dochodów! Gminie grozi likwidacja. Zatrzymany przez CBŚP wójt tłumaczył się, że zadłużał gminę… dla dobra ludzi.
Długi Wrocławia wraz z jego spółkami komunalnymi sięgają 150 procent dochodów. Rekordowym zadłużeniem – znacznie powyżej ustawowych limitów – mogą także pochwalić się: Toruń, Wałbrzych i Łódź.
Niektóre miasta wojewódzkie jak Katowice, Kielce, Białystok czy Szczecin tylko w cztery lata (2009–2013) potrafiły zwiększyć swoje zadłużenie o ponad 100 procent. W roku 2008 tylko trzy jednostki samorządu terytorialnego miały zadłużenie przekraczające 60 procent dochodów, a w 2014 roku – 107. Od roku 2003, kiedy Polska nie była jeszcze w UE, do końca 2015 roku łączne zadłużenie samorządów zwiększyło się z 16,5 mld zł do 75,8 mld zł, czyli o 360 procent.
Czy więc rzeczywiście tylko głupiec nie bierze dotacji?
Tomasz Cukiernik – publicysta i podróżnik, autor książekj Dziesięć lat w Unii. Bilans członkostwa oraz Socjalizm według Unii.
Tekst pochodzi z 56. numeru magazynu „Polonia Christiana”.
http://www.bibula.com/?p=98781
Notki - archiwum
Komentarze - archiwum
2020 |
4
Okres: 2020 liczba komentarzy: 4 |
---|---|
2019 |
16
Okres: 2019 liczba komentarzy: 16 |
2018 |
31
Okres: 2018 liczba komentarzy: 31 |
2017 |
26
Okres: 2017 liczba komentarzy: 26 |
2016 |
10
Okres: 2016 liczba komentarzy: 10 |
2015 |
50
Okres: 2015 liczba komentarzy: 50 |
2014 |
327
Okres: 2014 liczba komentarzy: 327 |
2013 |
198
Okres: 2013 liczba komentarzy: 198 |
2012 |
67
Okres: 2012 liczba komentarzy: 67 |
2011 |
3
Okres: 2011 liczba komentarzy: 3 |
Szybki dostęp
Kalendarz
Przytnij zdjęcie
x = 0, y = 0
szerokość = 0, wysokość = 0
powiew świeżości